Motocykl, na którym się ktoś zabił

Zaintrygowały mnie ostatnio statystyki na tym blogu. W dziale, w którym widać po jakim haśle ktoś na ten blog trafił, widnieje „jazda na motocyklu, na którym się ktoś zabił”. Wprawdzie nie poruszałem tego tematu, ale jak się okazuje wujek Google linkuje na takie zapytanie do mojego bloga. No dobra – czas się zmierzyć z materią i napisać właśnie o tym… Bo w sumie czemu nie? Czy powinniśmy się zatem bać motocykla, „na którym się ktoś zabił”. Otóż moim zdaniem są powody, dla których absolutnie tak. Są też takie, dla których absolutnie nie.

Zacznijmy od tych drugich. I załóżmy przez chwilę, że wierzymy w świat duchów, nawiedzeń, poltergeistów i innych manifestacji nadprzyrodzonych. Zresztą wiara w zaświaty wcale nie należy do rzadkości – w końcu wszystkie religie uznają ich istnienie, a przecież większość z nas to wyznawcy jakiejś religii. Z tego punktu widzenia można zupełnie inaczej spojrzeć na powielane przez niezliczone  „urban legends” opowieści o tym, jak to tajemnicza zjawa na drodze przestrzega kierowców przed źle wyprofilowanym zakrętem, przybierając postać realnej dziewczyny proszącej nocą o podwiezienie. Oczywiście w tych baśniowych opowieściach kierowca podwozi dziewczynę, w trakcie jazdy ona prosi o zmniejszenie szybkości, dzięki czemu nie wpada w poślizg i takie tam pierdolety. Po tym oczywiście dziewczę znika i okazuje się, że to duch dziewczyny, która zginęła w wypadku właśnie na tym zakręcie kilkanaście/kilkadziesiąt lat do tyłu. Zadziwiające jest to, że ta opowieść w różnych konfiguracjach przemierza świat wzdłuż i wszerz, strasząc przy ogniskach dzieciaki od San Diego po Krużewniki Dolne. Jednak dla naszych rozważań zastanówmy się jedynie nad jednym aspektem tych bajań – otóż we wszystkich z nich duch ostrzega przed niebezpieczeństwem. Nie jest to tak, że dziewczę wsiada do samochodu, klepie po ramieniu kierowcę i mówi: „tutaj teraz koleżko depnij ile fabryka dała, gdyż na tym zakręcie się fantastycznie rozwalimy…”. Zresztą potwierdzeniem pomocniczych walorów takiego ducha może być moja ulubiona i już 10-letnia seria „Ghost Hunters” (obecnie leci na SyFy Channel), w której dzielni Jason i Grant śmigają po ćmoku po starych magazynach, dworcach i muzeach, łapiąc duchy. I co któregoś złapią, to okazuje się, że najbardziej niebezpieczna działalność takiego gościa z zaświatów polega na mruganiu latarką, bawieniu się wskaźnikiem pola elektromagnetycznego i ewentualnym (co zdarzyło się chyba w dwóch odcinkach) łapaniu Granta za kołnierz. Jednym słowem nie jest tak tragicznie z tą agresją bytów paranormalnych, jak chcieliby nam wmówić scenarzyści horrorów. A zatem – jeśli wierzymy w zaświaty, to kolega motonita, który kopnął w kalendarz w motocyklowym bum i który siedzi teraz z nami na siedzeniu pasażera, raczej nie będzie się cieszył z tego, że my również podzielimy jego los.

Drugi – już tym razem poważny powód, dla którego nie powinniśmy kupować „motocykla, na którym ktoś się zabił” jest dużo bardziej prozaiczny i nie ma żadnego związku z zaświatami. Otóż jak już kilka razy pisałem, w zwykłej wywrotce nawet przy dużych prędkościach trudno się zabić. Szlifujemy wówczas asfalt i o ile wcześniej nie pożałowaliśmy grosza na odpowiednie ciuchy z atestowanymi protektorami, to na ewentualnych siniakach powinno się skończyć. Większość wypadkowych statystyk policyjnych – i to z całego świata – wskazuje, że śmiertelne wypadki motocyklowe następują w sytuacjach nie samego upadku, ale przywalenia motocyklem w coś twardego: inny pojazd, mur czy drzewo. Skoro zaś trzeba w coś nieźle przywalić, żeby przenieść się do Krainy Wiecznych Łowów, to przy okazji, niestety, trzeba też nieźle uszkodzić sam motocykl. To w przeważającej liczbie przypadków oznacza, że taka maszyna nie nadaje się już do jazdy. Ma na przykład skrzywioną ramę, co przekłada się na zupełnie inne zachowanie w zakrętach, właściwości jezdne i wiele wiele innych rzeczy. A zatem, kupując właśnie „motocykl, na którym się ktoś zabił” tak naprawdę kupujemy sprzęt, który nie powinien w ogóle jeździć. Sam bylem kiedyś świadkiem pewnej rodzajowej sceny: stałem z chłopakami z pewnego warsztatu, kiedy na plac podjechał motocyklista na świeżo zakupionym Vulcanie. Podjechał do mechaników i powiedział, że właśnie jedzie motocyklem od sprzedawcy i coś jakoś jest chyba z jego prowadzeniem nie tak. Jeden z mechaników przejechał się kawałek i nawet nie musiał nic mówić po powrocie (a miał sporo do powiedzenia po tej próbnej jeździe), bo wszyscy widzieliśmy, że ten motocykl zostawia dwa ślady. I ktoś coś takiego komuś sprzedał! Skandal, to mało powiedziane.

Co zatem zrobić, kiedy spotykamy się z dość tanią ofertą sprzedaży motocykla? Trochę zbyt tanią, jak na naszego nosa i inne oferty rynkowe? Powinna nam się wtedy zapalić mała, czerwona lampka w głowie, czy to czasem nie maszyna podrychtowana po niezłej katastrofie. Należy wtedy, po pierwsze, sprawdzić historię tego motocykla po numerze VIN, popytać na motocyklowych forach związanych z daną marką, czy ktoś tego motocykla nie zna i koniecznie na oglądnięcie maszyny umówić się z dobrym mechanikiem. To niedroga usługa, a może nam uratować życie. I to jest właśnie powód podstawowy, dla którego kupowanie motocykla, „na którym się ktoś zabił” stanowczo odradzam.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *


+ 1 = pięć

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>